Wreszcie mam to za sobą. Poprzedni sezon w wykonaniu Toronto Maple Leafs w końcu mogę uznać za zamknięty. Klamrą, która spięła w mojej głowie tą dziwną „covidovą” kampanię był serial dokumentalny „All or nothing”.
Pewnie są lepsze sposoby na spędzenie niedzielnego wieczoru – ja, przy pomocy produkcji Amazona, zdecydowałem się wrócić myślami do wiosennych playoff, choć można przypuszczać, że to ostatni moment tego roku do którego chciałbym wracać. Dziś cieszę się że to zrobiłem.
Katharsis
Przez całą przerwę między sezonami zastanawiałem się czy będę miał siłę/ochotę aby obejrzeć „All or nothing”? Czy jest sens po raz kolejny wracać do tych trudnych momentów? Teraz już wiem, że właśnie to było mi potrzebne. Serial Amazona był dla mnie swoistym katharsis, momentem w którym pogodziłem się z tym co się wydarzyło. Kyle Dubas w jednym z wywiadów powiedział, że ma nadzieje iż ten serial udowodni kibicom, że żaden z zawodników nie przeszedł obok meczu, że wszyscy dali z siebie wszystko, że naprawdę im zależało. Sceny w szatni po meczu nr 7… Kyle, miałeś rację.
Zawód, ból, smutek, a może nawet rozpacz biła z każdej sekundy. Zawodnicy z trudem powstrzymujący łzy tuż przed wyjściem „na ściankę” aby porozmawiać z mediami. Szczerze mówiąc, trochę się nie spodziewałem że w dzisiejszym sporcie zawodowym wciąż jest miejsce na takie emocje, taką pasję. Niezwykle mnie to poruszyło.
Bardzo mocno uderzyły mnie także fragmenty związane z kontuzjami. Niepewność na twarzach kolegów z drużyny, zwykły ludzki strach – czy wszystko jest w porządku z ich kolegą. John Tavares tracący przytomność na środku tafli, Nick Foligno który nie może wstać z podłogi w szatni walcząc z potężnym bólem pleców – przerażająco mocne momenty, które pokazują, że za maską „twardego zawodowca” kryje się człowiek.
Twórcom „All or nothing” zdecydowanie udało się pokazując ludzką twarz zawodników i pracowników Toronto Maple Leafs. Jeśli mieli takie założenie (a pewnie mieli) – chapeau bas, kapitalna robota.
Jack Campbell – jedyny w swoim rodzaju
W mojej opinii najjaśniejszą postacią całej serii był Jack Campbell. „Soupy” to świetny bramkarz i wydaje się, że jeszcze lepszy człowiek. Jego pokora, oddanie drużynie i taka zwykła ludzka uprzejmość, to coś co jest rzadko spotykanie nie tylko w sporcie zawodowym, ale także w codziennym życiu. Warto zauważyć jak często podkreśla, że tak naprawdę jego postawa to zasługa całej drużyny. Jeśli trzeba podać przykład zawodnika przy definicji „team player”, nie wiem czy znajdziemy lepszą kandydaturę niż Campbell.
Moment w którym Jack siedzi zalany łzami po meczu nr 7 z Montreal Canadiens kruszy nawet najtwardsze serca, więc wszyscy którzy zdecydujecie się obejrzeć „All or nothing” przygotujcie sobie paczkę chusteczek.
All or nothing – czy warto obejrzeć?
Zdecydowanie polecam obejrzenie „All or nothing”, nawet jeśli nie jesteś fanem Toronto Maple Leafs. Kawał dobrej produkcji, która pokazuje jak wiele trzeba poświęcić w sporcie zawodowym, aby dojść do momentu w którym masz szansę coś osiągnąć. Historia Maple Leafs z sezonu 2021 to świetny przykład na to, że gdy już tam jesteś, jedno szczęśliwe odbicie lub jeden pechowy ruch może zmienić wszystko.
Nie ukrywam, że dla mnie (zresztą pewnie jak dla każdego fana „The Buds”) porażka z Montrealem w pierwszej rundzie playoff była druzgocąca. Doskonale pamiętam jak w czerwcu pisałem:
Jeśli jest coś czego zepsuć nie można, należy tam posłać Leafs i okaże się że jednak można… Gole, rekordy, talent – wszystko o kant dupy rozbić jeśli zawodzisz w najważniejszych momentach.
— Wojciech Świerkot (@WojtekSwierkot) June 1, 2021
Dlatego też uważam, że paradoksalnie serial “All or nothing” nie mógł pojawić się w lepszym momencie. Jeżeli jesteś fanem Toronto, to nie ma się co oszukiwać – swoje przeżyłeś. Kilkadziesiąt lat oczekiwania na Puchar Stanleya, 17 lat na przejście pierwszej rundy playoff – kibicować tej drużynie, to nie jest łatwy kawałek chleba. „All or nothing” pozwala jednak odzyskać wiarę, odzyskać w sobie tę iskrę która może znów rozpalić płomień pasji.
Koniec końców, życie kibica jest chyba właśnie takie – po zakończeniu rozgrywek, zamykamy książkę i odkładamy na półkę niezależnie od tego jak piękną lub fatalną historię w niej zapisano. Gdy zaczyna się kolejny sezon, sięgamy po nową, licząc że ta historią będzie lepsza od poprzedniej. Oby tak było w przypadku Toronto.